Dlaczego Nowa Zelandia?Jeszcze tam nie byłam. Jestem osobą ze znaczną wrodzoną
niepełnosprawnością i chodzę o kuli. Zwiedzanie jest moją pasją oraz
możliwością sprawdzenia się, udowodnienia, że poruszając się trochę na wolnych
obrotach mogę podróżować i zwiedzać na równi z innymi.
PRZYGOTOWANIA: Listopad
2012 – Styczeń 2013
W listopadzie 2012
zadzwoniła do mnie koleżanka z informacją, ze są stosunkowo tanie bilety
lotnicze do Australii na początku lutego 2013 (Lot inauguracyjny linii Emiratów
Arabskich).
Początkowo miałyśmy
razem podróżować po Australii i Nowej Zelandii. Likwiduję lokatę Pioniera
(myślałam, że po 10 latach odbiorę drugie tyle ….) Wykupuję bilet. Wylot
z Warszawy do Adelajdy. Powrót z Melbourne do Polski. Niestety po wykupieniu
biletu koleżanka wycofała się z wyjazdu do Nowej Zelandii oraz jakiegokolwiek
wspólnego zwiedzania Australii. Wyglądało na to, że ma zamiar siedzieć u
znajomych w jednym miejscu. Mnie się wydawało się trochę dziwne, po co
jechać na drugi koniec świata i nic nie zobaczyć….
Początkowo nawet
myślałam o zwrocie biletu. Musiałabym jednak ponieść pewne straty finansowe.
Jako, że nie jestem już osobą 20 letnią, zdaję sobie sprawę, że z roku na
rok będę mniej sprawna fizycznie, dlatego pomyślałam „teraz albo nigdy, musi
się udać”
Moja rodzina
zaniemówiła. Usłyszałam tylko” dziecko przecież to jest na końcu świata”.
Nie mogłaś wybrać czegoś bliższego? Znajomi zareagowali łagodniej „ Małgośka,
kto, jak kto, ale ty dasz radę”.
Zaczęłam przygotowania
do podróży. Wszystkie rezerwacje organizowałam drogą mailową. Miałam do
opracowania 27 dni pobytu w Australii i Nowej Zelandii. Wiedziałam, że musi być
w miarę tanio i bez schodów ( mam fobie schodów). Nie był to mój pierwszy
pobyt na Antypodach. Byłam tam już na zaproszenie koleżanki Lidki w 2003
roku.
Do Australii leciałam
wspólnie z koleżanką (tą samą co zaproponowała wyjazd). Na szczęście pomogła
dla mnie zorganizować gościnny nocleg na 5 dni u znajomego w
Adelajdzie. Następnie przez 10 dni miałam samotnie zwiedzać dwie wyspy:
południową i północną w Nowej Zelandii. Na ostatnie 8 dni powrót do Melbourne
do Lidki. Do tego trzeba dodać dwa dni w podróży w jedną stronę, z
uwzględnieniem zmian czasowych.
DZIEŃ 1, 13 LUTY 2013 -14 LUTY
2013 ADELAIDA – MELBOURNE - QUEENSTOWN
Mój 5 dniowy pobyt w
Adelajdzie kończy się.
Znajomy, u którego
gościnnie mieszkałam zaproponował, że odwiezie mnie na lotnisko. Jedzie również
koleżanka i Graham. O godzinie 21: 45 wieczorem wylatuję do Melbourne,
skąd następnego dnia rano mam samolot do Queenstown, aby rozpocząć moją przygodę
z Nową Zelandią. Wybieram Queenstown, ponieważ stąd mam najbliżej do Milford
Sound, które jest celem mojej podróży. Noc mam spędzić na lotnisku w ramach
cięcia kosztów. Przylatuję po północy. Następny check in zaczyna się o 7:00.
Zanim dotarłabym do hotelu, musiałabym wracać na lotnisko. Owszem są hotele na
lotnisku na 3 godziny w cenie 70 $ australijskich ( 245 PLN), ale wydaje
mi się to zdecydowanie za drogo. Samolot przylatuje 30 minut wcześniej.
Inni się cieszą, ale nie ja. Dla mnie znaczy to dłuższe koczowanie na lotnisku.
Serwis dla osób niepełnosprawnych z JET STAR nie może dowieść mnie do
Międzynarodowego Terminalu. Na szczęście jest to tylko piętro
wyżej. Doprowadzają mnie do windy. Bagaż mam na wózku, więc daję
radę. Jest prawie północ. W hali odlotu zdecydowanie mniej ludzi. Część osób
poleguje na ławkach. Robię to samo. Wyjmuję tablet, aby złapać WIFI, są
problemy. Tylko Skype działa. Około 2: 00 nad ranem zaczyna mi się chcieć
spać. Drzemię do godziny 4:30 (jedną ręką trzymam walizkę). Już tylko 5 h do
odlotu. Wyruszam na poszukiwanie kawy. Kosztuje 4,50 $ australijskich. Drogo,
podobnie jak na każdym lotnisku. Około 6:30 jestem umówiona z moją koleżanką
Lidką, która przyjedzie odebrać część moich rzeczy. Lidka mieszka na stałe w
Melbourne. Wysyłam do niej sms z lokalizacją. Jak to dobrze, że wynaleziono
komórki. Zjawia się Lidka. Chwila wzruszenia – nie widziałyśmy się prawie 10
lat. Szybko przepakowujemy walizkę. Chcę mieć jak najmniej bagażu Jest już po
7: 00, pora na odprawę. Wypełniam formularz potwierdzający wyjazd z Australii.
Żegnamy się – zobaczymy się znowu za 10 dni. Czekam, aż serwis dla
niepełnosprawnych zabierze mnie do Gate ( bramki). Wchodzę do samolotu jako
pierwsza. Steward informuje mnie o wyjściach ewakuacyjnych oraz, że będę wysiadała,
jako ostatnia. Odpowiadam, że znam wszystkie zasady. Tylko 2h 50 minut dzieli
mnie od Nowej Zelandii. Mam wrażenie, że spałam chwilę. Słyszę jak obsługa
informuje, że za 30 minut lądujemy. W okienku samolotu coraz wyraźniej widać
zarysy ziemi.
Robię kilka zdjęć. Wreszcie wylądowaliśmy. Wychodzę z samolotu …. Nie wierzę, że jestem w Nowej Zelandii. Wita mnie rześkie powietrze, takie jak w naszych polskich górach. Moje marzenie się spełniło. Podjeżdża podnośnik i zjeżdżam na dół. Tym sposobem unikam schodów. Serwis wiezie mnie do odprawy. Ważne, że nie potrzeba wizy w przypadku wyjazdu turystycznego. Urzędnik emigracyjny pyta mnie o cel podróży. Kolejna osoba sprawdza czy nie przewożę świeżej żywności. Modlę się, aby mi nie zabrali czekolad zwłaszcza tych z orzechami. Kraj ten ma naprawdę bardzo restrykcyjne przepisy i zdarza się, że zabierają nawet herbatę. Kolejna pani z obsługi pomaga mi donieść walizkę do zamówionego drogą mailową, busa, który ma mnie zawieść pod same drzwi hostelu. Jest to tańsza forma transportu od taksówki. Ze mną jedzie kilka osób, ja mam wysiąść jako ostatnia. Przede mną roztacza się piękny widok gór. Dech mi zapiera. Kilka informacji o Queenstown - miasto w prowincji Otago, nad jeziorem Wakatipu, oczywiście na południowej wyspie. Miejscowość o charakterze kurortu narciarskiego, takie nasze Zakopane. Po drodze do hostelu mijamy hotele, pensjonaty. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Nie wygląda, abym mogła bez transportu dostać się samodzielnie do hostelu. Jesteśmy na miejscu. Kierowca mówi, że dalej nie może jechać. Recepcja znajduje się jeszcze wyżej |
.
|
Proszę , aby zawołał kogoś. Za
chwilę przychodzi kobieta. Informuje mnie, że nie muszę nigdzie dalej iść,
ponieważ wejście do mojego pokoju znajduje się właśnie w tej części budynku,
przy którym stoję. Pokój na parterze, niestety łazienka wspólna. Narzekam
trochę na hałas. Tuż za drzwiami znajduje się wspólna kuchnia i pokój
wypoczynkowy. Cóż muszę to wytrzymać. Średnia wieku turystów 20-25 lat. Spędzę
tutaj 3 noce i dwa pełne dni. Coś trzeba jeść. Z Polski udało mi się
„przemycić” tylko musli i kawę w jednorazowych saszetkach. Mam też polskie
czekolady. Pytam o najbliższy supermarket. Recepcjonistka proponuje mi, że ktoś
z hostelu zawiezie mnie i pomoże mi zrobić zakupy. Za chwilę jestem w drodze do
sklepu. Kierowcą okazuje się chłopak z Irlandii. W trakcie pobytu spotkałam
wielu młodych ludzi z Europy, zwłaszcza z Niemiec, którzy pracują i zwiedzają
świata. Kupuję kiełbaski i warzywa mrożone na obiad oraz mleko i pieczywo. Nie
jest tanio. Cóż w Polsce płacimy również więcej, jeżeli jesteśmy w
turystycznych miejscowościach. Najedzona sprawdzam program na jutrzejszy
dzień. Przed wyjazdem z kraju opracowałam osobno każdy dzień, wpisując sobie
wszystkie dane i informacje w zeszycie. Muszę wstać rano ponieważ, przede mną
kolejny dzień pełen wrażeń - wycieczka do Milford Sound.
|
DZIEŃ 2,15 LUTY, 2013
Budzik dzwoni rano.
Szybkie śniadanie. Dzisiaj zwiedzam Milford Sound z 1h15 minutowym rejsem po
zatoce. Szlak ten uważany jest za najpiękniejszy na świecie. Za niecałe 5h będę
się mogła na własne oczy przekonać się. Zatoka Milforda –
fiord nazywany przez Maorysów „drozdem samotnikiem”, przez pisarza R.
Kiplinga „ósmym cudem świata” jest atrakcją Parku Narodowego Fiordland, który
jest największym Nowej Zelandii. Wycieczkę załatwiam z Polski za
pośrednictwem lokalnego biura podróży Juicy Cruizy.
Jako tour operator ( prowadzę biuro podróży dla osób niepełnosprawnych)
dostałam od nich 50 % zniżki. Co więcej zostałam odebrana
taksówką na ich koszt z hostelu. Celem mojego wyjazdu jest
również przekazanie innym informacji na temat dostosowania miejsc pod
kątem pewnych niepełnosprawności i udowodnienie, że będąc niepełnosprawnym
można również samotnie podróżować.
Punktualnie o godzinie
8:10 podjeżdża taksówka, która zwozi mnie na dół do miejsca zbiórki. O
8:25 zjawia się autobus. Do przejechania jest 280 km. Jessi, kierowca
jest jednocześnie przewodnikiem. Pomaga mi za każdym razem przy wsiadaniu i
wysiadaniu. Grupa międzynarodowa - ja siedzę obok dziewczyny z
Azji.
Droga pusta -. mijamy pojedyncze samochody. Około 10:15 przerwa 35 minutowa w Te Anau, miejscowości położonej na wschodnim wybrzeżu nad jeziorem Te Anau. Znajduje się tu siedziba Parku Narodowego Fiordland. Właśnie od tego miejsca zaczyna się najpiękniejszy szlak turystyczny. Jest tak urokliwy, że brak mi słów. Część grupy idzie do sklepu z pamiątkami. Przy wejściu dostajemy kupony ze zniżką. Mam jeszcze czas na prezenty. Zamiast tego idę do supermarketu i kupuję pyszną bułkę z baraniną na ciepło. Stosunkowo tania – 5 $ NZ. Przerwa mija i z powrotem jestem w autokarze. Kierowca opowiada o Nowej Zelandii, trochę o historii, ale głównie o parkach narodowych, faunie i florze występującym w Fiorland. Kolejny przystanek, 62 km od Te Anau. Zatrzymujemy się nad jeziorem lustrzanym, również znanym jako lake Matheson. Odzwierciedla piękne góry Mount Cook and Mount Tasman dlatego tak się nazywa. Na kolejnym przystanku, na parkingu witają nas słynne papugi Kea. Są jedynymi na świecie alpejskimi papugami i podobno najinteligentniejszymi zwierzętami na ziemi! Wyglądają na oswojone.Kierowca prosi, aby ich nie karmić, ale to jest bardzo trudne, ponieważ same domagają się jedzenia. Są niezwykle bystre, cwane i mówi się o nich, że są dobrymi złodziejkami. Do przejścia trasa około km. Upewniam się u kierowcy, czy poradzę sobie. Kiwa głową, że śmiało mogę iść. Jest płasko, trasa dostosowana do wózków inwalidzkich, spacer odbywam we własnym tempie.. Robię zdjęcia, aby utrwalić te piękne pejzaże i chwilę. Przechodzę drewnianym mostkiem, poniżej płynie woda wśród roślinności charakterystycznej dla tego regionu.
I znowu jedziemy. Cała nasza grupa wydaje się być bardzo zdyscyplinowana. Coraz bliżej do celu. Przed nami wynurza się liczący 1,2 km tunel. Wjeżdżamy do pokrytych puszczą deszczową wąwozów, którymi dojeżdża się do samej zatoki. Droga wiedzie przez piękne tereny, a ostatni górski i bardzo kręty odcinek zaskakuje cudownymi widokami dolin, lodowców, gór otoczonych delikatną mgłą. Jeszcze chwila i dojeżdżamy do Milford Sound. Zatrzymujemy się tuż przed Informacją Turystyczną. Nasz przewodnik daje nam wolną chwilę. Z biletami udajemy się na przystań. Unikam schodów i schodzę dostosowaną rampą. Przed nami kilka zakotwiczonych większych lub mniejszych statków turystycznych. Z daleka rozpoznaję naszą łajbę, w zielonym charakterystycznym kolorze z logo firmy. Pomimo, ze Milford Sound uważane jest za jedno z najbardziej deszczowych miejsc na Ziemi to mam szczęście. Jest rześko, ale świeci słońce i nie wygląda, że będzie padać. Wchodzę jako pierwsza. Zapominam o moich fobiach- schody pokonuję bez problemu.Co znaczy adrenalina !! Mogę zostać w części zadaszonej, ale wybieram otwartą. Posuwam się wolno między ławkami starając się utrzymać równowagę. Wypływamy.Przed nami góra Mitre Peak (1695 m n.p.m.) będąca ikoną zatoki, która jest charakterystycznym punktem, znajdującym się przy wejściu do niej. Lekko buja. Próbuję uchwycić w kadrze, zapierające dech w piersiach, widoki.
To
trzeba po prostu zobaczyć. Żadne pióro tego nie opisze. Jeden z turystów, chyba
z Danii zauważa, że mam problemy z utrzymaniem równowagi i proponuje
pomoc przy zrobieniu zdjęć. Ktoś inny przynosi mi kawę. Częstuję polską
czekoladą. Lekkie zdziwienie jednocześnie, podziw( przynajmniej tak mi się
wydaje) , że jestem z Polski i podróżuję sama będąc niepełnosprawną. Podziwiam
piękne góry, podpływamy blisko do skał gdzie wygrzewają się foki.
Po jakimś czasie, statek wykonuje na morzu Tasman zwrot o 180
stopni i teraz możemy podziwiać fiord widziany od strony morza. W drodze
powrotnej podpływamy do jednego z wielkich wodospadów. Pochodząca z deszczu
woda spada z ponad 300 metrowych kaskad. 1,5 h mija bardzo szybko. Około
17:00 wyruszamy w drogę powrotną do Queenstown. Chciałabym tu
jeszcze raz przyjechać. Wysiadam w tym samym miejscu w które podjechał autobus
rano. Czeka na mnie taksówka, która zabierze mnie do hostelu. Szybka kolacja,
prysznic i do łóżka. Zasypiam mając ciągle przed oczami piękne obrazki z
dzisiejszej wycieczki.
Dlaczego warto tutaj przyjechać? Jest
to zabytkowe miasteczko słynące z wydobycia złota w XIX wieku. Głównie przybyli tutaj Chińczycy
podczas okresu zwanego „ gorączką złota”. Do tej pory można oglądać
pozostałości domów zamieszkiwanych przez chińskich osadników. Całe centrum
skupia się na ulicy Buckingham, gdzie po jej obu stronach znajduje się wiele sklepów z pamiątkami,
kawiarni i restauracji. Czuję się jakbym brała udział w westernie. Swoje kroki kieruję do muzeum
poszukiwaczy złota. Oglądam pamiątki
takie jak przedmioty codziennego użytku przybyłych tutaj osadników, również z
Europy (nie znalazłam nikogo z Polski). Bardzo ciekawi mnie film pokazujący historię miasta i kopalni. Budynek
z zewnątrz dostosowany dla osób na wózkach. W środku jest trochę gorzej. Nie
mogę dotrzeć do ekspozycji znajdujących się piętro niżej. Brak jest również
dostosowanej toalety. Personel zapewnia, że będzie gotowa w przyszłym roku.
Bilet kosztuje 8$ NZ, ja wchodzę gratis. Kupuję pocztówki w sklepie muzealnym.
Wychodzę i spacerkiem idę w stronę
nieczynnej starej kopalni złota, gdzie również można za jedyne 10$ NZ spróbować
szczęścia w znalezieniu gródek złota. Rezygnuję z obu aktywności.Teren jest
trochę nierówny i trzeba iść pod górę, zamiast tego przysiadam w uroczej
kawiarni w stylu angielskim i zamawiam
kawę. Na każdym kroku wymawiam nieśmiertelne „Could you take a photo of me”
czyli proszę obcych o zrobienie mi zdjęcia. Inaczej nikt mi nie uwierzy, że byłam tutaj. Ludzie są bardzo mili i nie
odmawiają. Po krótkim odpoczynku kieruję się w stronę autobusu powrotnego do
Queenstown.Okazuję się, że właśnie przed chwilą jeden odszedł i muszę czekać
prawie godzinę na następny. Nie spieszy mi się tak bardzo, a więc z
przyjemnością siadam na ławce i wystawiam twarz do słońca. W końcu muszę się
trochę opalić. Czas mija szybko i jestem już w drodze powrotnej do miasteczka.
Moim kolejnym punktem programu jest wjazd kolejką linową zwaną Gondola, na
wysokość 450 metrów nad Queenstown, do
kompleksu Skyline.
Autobusy tam nie dojeżdżają. Zostaje mi taksówka lub spacer. Wybieram to drugie. Okazuje się, że droga biegnie pod górę i jest trochę stromo. Żałuję, że nie zdecydowałam się na taksówkę. Muszę przyznać się, że musiałam prosić o pomoc w pewnych momentach. Wreszcie jestem na miejscu. Przed wyjazdem z Polski wysyłam maila z zapytaniem czy kolejka jest dostosowana. Bilet kosztuje 26$ NZ. Niestety, żadnych zniżek nie dostaję. Gdybym była z opiekunem to on jechałby gratis. Kupuję bilet i kieruję się do kolejki. Myślałam, że będzie jeden duży wagon jak u nas w Zakopanem. Wagoniki małe, wchodzi się w biegu, dla mnie zatrzymują kolejkę i pomagają mi wejść. Nie jest równo z podłogą, dlatego w przypadku osoby na wózku trzeba najpierw osobę wnieść, a następnie wózek złożyć. Proszę personel, o zawiadomienie kogoś na górze, aby mnie odebrano. W wagoniku jestem sama. Za chwilę kolejka wznosi się w górę. Chyba to był najbardziej stromy środek transportu jakim kiedykolwiek jechałam. Nie wiem, czy patrzeć w dół, czy zamknąć oczy ze strachu. Uf, koniec jazdy. Ktoś mi pomaga wyjść. Pierwsze kroki kieruję do toalety. Postanawiam zwiedzić cały obiekt, zanim pójdę na taras widokowy. Czego tu nie ma. Mijam sklep z pamiątkami. Podobają się breloczki z symbolami Nowej Zelandii – ptak kiwi oraz liść srebrnej paproci. Uważany on jest za najstarszego ptaka na świecie, który ewoluował już 30 milionów lat temu. Za chwilę jestem w kafeterii. Dla bardziej wybrednych jest restauracja. Przez okno obserwuję osoby szykujące się do zjazdu saneczkami po specjalnym torze. No cóż, ten sport jest dobry dla zdrowych. Dostępne są również górskie trasy rowerowe. Udaję się na taras widokowy. Ten wjazd był wart wszystkiego. Przede mną roztacza się niesamowity widok na całe miasto oraz jezioro Wanaka. Czegoś tak pięknego nie widziałam nigdy w życiu. Jezioro w kolorze głębokiego błękitu, wyraźnie odbija się od reszty krajobrazu. Postanawiam, że jeszcze dzisiaj udam się nad jego brzeg. Wieje lekki wiaterek. Mogłabym tu zostać na zawsze. Szkoda, że jestem sama i nie mogę podzielić się swoim zachwytem i radością z drugą osobą. To są właśnie minusy podróżowania w pojedynkę. Patrzę na zegarek, czas zjeżdżać na dół. Tym razem, proszę kogoś z obsługi, aby towarzyszył mi w wagoniku. Drogę do centrum już znam. Jest z górki. Idę wolno, tam gdzie nie czuję się pewna, proszę o pomoc.

Po około 40 minutach jestem nad
jeziorem. Zajęło mi to trochę więcej czasu ponieważ z ciekawości wstąpiłam do
dwóch sklepów alkoholowych w poszukiwaniu „polskich trunków”. No i znalazłam naszą
Żubrówkę i Wyborową. Utrwaliłam to nawet na kliszy. Zdecydowanie bardziej opłaca
się kupować je w Polsce. Nad jeziorem pełno ludzi. Część siedzi na piasku. Ja siadam na ławce w parku tak, aby
mieć widok na całe jezioro. Obserwuję spacerujących
ludzi, spotykam kilka osób na wózkach inwalidzkich. Jeszcze
tylko muszę wstąpić do sklepu spożywczego i kupić sobie coś na drogę, na
jutrzejszy dzień. Mijam kościół, czytam na tablicy, że to anglikański. Niestety
jest już zamknięty. Taksówką udaję się
do hostelu na górę. Po drodze zamawiam u kierowcy kurs na jutro rano. Muszę się
jeszcze dzisiaj spakować. Jutro czeka mnie kolejny dzień pełen atrakcji – jazda
autobusem dalekobieżnym do Christchurch, skąd następnego dnia rano mam samolot
do Auckland. Po drodze zaplanowałam
sobie pięciogodzinny godzinny postój w Dunedin.
Autobusy tam nie dojeżdżają. Zostaje mi taksówka lub spacer. Wybieram to drugie. Okazuje się, że droga biegnie pod górę i jest trochę stromo. Żałuję, że nie zdecydowałam się na taksówkę. Muszę przyznać się, że musiałam prosić o pomoc w pewnych momentach. Wreszcie jestem na miejscu. Przed wyjazdem z Polski wysyłam maila z zapytaniem czy kolejka jest dostosowana. Bilet kosztuje 26$ NZ. Niestety, żadnych zniżek nie dostaję. Gdybym była z opiekunem to on jechałby gratis. Kupuję bilet i kieruję się do kolejki. Myślałam, że będzie jeden duży wagon jak u nas w Zakopanem. Wagoniki małe, wchodzi się w biegu, dla mnie zatrzymują kolejkę i pomagają mi wejść. Nie jest równo z podłogą, dlatego w przypadku osoby na wózku trzeba najpierw osobę wnieść, a następnie wózek złożyć. Proszę personel, o zawiadomienie kogoś na górze, aby mnie odebrano. W wagoniku jestem sama. Za chwilę kolejka wznosi się w górę. Chyba to był najbardziej stromy środek transportu jakim kiedykolwiek jechałam. Nie wiem, czy patrzeć w dół, czy zamknąć oczy ze strachu. Uf, koniec jazdy. Ktoś mi pomaga wyjść. Pierwsze kroki kieruję do toalety. Postanawiam zwiedzić cały obiekt, zanim pójdę na taras widokowy. Czego tu nie ma. Mijam sklep z pamiątkami. Podobają się breloczki z symbolami Nowej Zelandii – ptak kiwi oraz liść srebrnej paproci. Uważany on jest za najstarszego ptaka na świecie, który ewoluował już 30 milionów lat temu. Za chwilę jestem w kafeterii. Dla bardziej wybrednych jest restauracja. Przez okno obserwuję osoby szykujące się do zjazdu saneczkami po specjalnym torze. No cóż, ten sport jest dobry dla zdrowych. Dostępne są również górskie trasy rowerowe. Udaję się na taras widokowy. Ten wjazd był wart wszystkiego. Przede mną roztacza się niesamowity widok na całe miasto oraz jezioro Wanaka. Czegoś tak pięknego nie widziałam nigdy w życiu. Jezioro w kolorze głębokiego błękitu, wyraźnie odbija się od reszty krajobrazu. Postanawiam, że jeszcze dzisiaj udam się nad jego brzeg. Wieje lekki wiaterek. Mogłabym tu zostać na zawsze. Szkoda, że jestem sama i nie mogę podzielić się swoim zachwytem i radością z drugą osobą. To są właśnie minusy podróżowania w pojedynkę. Patrzę na zegarek, czas zjeżdżać na dół. Tym razem, proszę kogoś z obsługi, aby towarzyszył mi w wagoniku. Drogę do centrum już znam. Jest z górki. Idę wolno, tam gdzie nie czuję się pewna, proszę o pomoc.
DZIEŃ 4, 17 LUTY, 2013 Queenstown – Dunedin –
Christchurch
I tak kończy się pierwszy etap mojej
podróży po Nowej Zelandii. Jak na razie plan wykonany w 100% według programu.
Czy dalej tak będzie, czas pokaże. Szybkie śniadanie. Spakowana, sprawdzam czy wszystko zabrane,
zwłaszcza dokumenty. Taksówkarz pomaga mi z walizką. Miasto jeszcze śpi.
Jest przecież niedziela. Wszystkie transfery
autobusowe załatwiłam drogą mailową
jeszcze w Polsce. Serwis był bardzo przyjazny, pomocny i cierpliwy w
ustaleniu trasy. Korzystam z przewoźnika InterCity Coachline. Nie mam zbyt
dużego wyboru, ponieważ są tylko dwa autobusy dziennie do Christchurch.
Mój
autobus odchodzi 7:45. Przede mną 4h,40 minut jazdy do Dunedin. Bilet na tej
trasie udaje mi się kupić za jedynego 1$ NZ. Opłata kartą kredytową kosztuje
mnie więcej niż bilet. System rezerwacji podobny jak w polskim Busie. Mam problemy z wejściem
do autobusu, za wysokie stopnie. Szybko się znajduje pomocna ręka. W Dunedin kierowca musiał
zawiadomić obsługę, że ma na pokładzie osobę niepełnosprawną, bo przy wyjściu mam
podstawiony specjalny stopień, ułatwiający wyjście. Niestety, autobus nie nadaje
się absolutnie dla osób na wózkach inwalidzkich. Jak widać, i tutaj nie wszystko jest dostosowane. Pytam czy
posiadają dostosowane autokary. Niestety nie, trzeba zamawiać w prywatnych
firmach. Na następnym przystanku obok mnie siada kobieta. Okazuje się bardzo rozmowna,
nie dziwne, z zawodu jest socjologiem.
Zadaję jej pytania dotyczących sytuacji osób niepełnosprawnych oraz zasiłków. Okazuje
się, że system jest podobny jak w Polsce, ale zdecydowanie większe dofinasowanie. Dowiaduję
się również, że Nowa Zelandia musi importować przetwory mleczne. Trochę mi się
nie chce w to wierzyć. Przez okna obserwuję
sady owocowe. O tej porze kończy się sezon na czereśnie.
Kierowca robi
jeden 30 minutowy postój. Ja zostaję w autokarze. Jeszcze tylko 2,5h jazdy i
będę na miejscu.
Jestem w mieście krótko, więc postanowiłam skorzystać z autobusu
turystycznego, który również rezerwowałam drogą mailową będąc jeszcze w Polsce.
Muszę znaleźć Informację turystyczną, bo właśnie z stamtąd o godzinie 14:30
odchodzi autobus.Mam dwie godziny, aby znaleźć przystanek. Zostawiam bagaże w poczekalni. Łapię taksówkę i jestem na miejscu. Już na pierwszy rzut oka widać, że w mieście jest jakaś impreza. Właśnie dzisiaj odbywa się zjazd zespołów muzycznych grających z całego świata muzykę szkocką. Za chwilę obserwuję parady i słyszę głosy instrumentów muzycznych. Wszyscy ubrani w narodowe stroje szkockie. Dla przypomnienia powiem, że część stroju składa się ze szkockiej spódnicy zrobionej z tartanu, czyli materiału w kraciasty wzór. Kilt jest zapinany jeszcze broszą inną dla każdego klanu. Nie muszę mówić jak kolorowo wyglądała ulica.
.
Dlaczego właśnie w
tym mieście? Ponieważ Dunedin to typowo szkockie miasto. W czasach gorączki
złota tysiące Szkotów przybyło na ten koniec świata w poszukiwaniu złotonośnych żył. Budowle w
stylu wiktoriańskim do złudzenia przypominają Edynburg. Początkowo nawet miasto nazywało się Nowym Edynburgiem (New
Edinburgh), dopiero potem zmieniono nazwę
na Dunedin (Edin na Wzgórzu). Obecnie jest Dunedin
jest drugim co do wielkości miastem na Wyspie Południowej i jednocześnie
głównym miastem regionu Otago. To jedyne miejsce w Nowej Zelandii ze sklepem
sprzedającym kilty. W mieście produkuje się własne whisky. Nie brak tu również miejscowych pubów. W informacji
turystycznej dowiaduję się, że przystanek, z którego odjeżdża autobus, został
przeniesiony w związku z imprezą w mieście. Idę na miejsce zbiórki. Mam sporo
czasu, dlatego siadam na ławce i przyglądam się występom. „Ja to mam szczęście” – myślę sobie
napotykając dodatkowe atrakcje. Przystanek znajduje się obok katedry protestanckiej
pod wezwaniem św Pawła.
Rozpoznaję
autobus z napisem Newtons. Razem ze mną jest
tylko troje pasażerów. Dwie panie z
Kanady sadowią się na górze. Z wiadomych powodów zostaję na dole.
Kierowcą i jednocześnie przewodnik jest Irlandczyk, który przybył do miasta w
latach siedemdziesiątych oczywiście za chlebem. Opowiada o mieście w sposób
bardzo ciekawy wtrącając wiele anegdotek. W ten sposób łatwiej zapamiętać informacje. Dowiaduję się również, że Nowa
Zelandia jest pierwszym krajem na świecie, w którym kobiety uzyskały prawa
głosu w rządzie. Z okna autokaru widzę wiele stylowych budynków. Najbardziej
reprezentacyjnym jest bez wątpienia dworzec kolejowy. Był on
ostatnią z trzech stacji zbudowanych w mieście między 1873 a 1906, największą i
najbardziej obleganą w całej Nowej Zelandii. Prawdziwe cudo architektoniczne !
Na peronie można oglądać zabytkowy
pociąg Taieri Gorge. Nie pełni już od dawna roli dworca. Odbywają się tutaj
różnego rodzaju imprezy np. pokazy mody. Zatrzymujemy się w pobliżu najbardziej
stromej ulicy świata czyli Baldwin Street, która ma około 350 metrów długości,
a różnica wysokości na końcach wynosi około 70 metrów. Nachylenie 38 stopni. Oczywiście nie podejmuję próby
pokonania trasy. Ulica słynie również z wielu konkursów w biegach w celu pobicia rekordu.
Dunedin, to również miasto uniwersyteckie. Studiuje tutaj ponad 20 tysięcy
studentów także z zagranicy. Dzięki temu
miejscowi mogą sobie dorobić wynajmując stancje dla studentów. Ostatnią
atrakcją jest słynna fabryka czekolady
firmy Cunterbury. Nie sposób przeoczyć ponieważ budynek jest bardzo
charakterystyczny - pomalowany na
fioletowo – białe kolory. O 16:15 kierowca podwozi mnie na dworzec autobusowy.
Muszę tylko przejść ulicę.
Jeszcze mnie korci, aby iść na czekoladę do sklepu firmowego. Okazuje się, że
jest to tuż za rogiem. Rezygnuję. Mam niecałą godzinę do odjazdu autobusu. Tym
razem z wejściem nie mam problemu – kierowca podstawia znowu schodek. Ktoś inny
pomaga wynieść z poczekalni walizkę do
luku bagażowego. Plan wykonany. Żegnam Dunedin - szkoda, że tak krótko byłam w tym uroczym mieście,
które
nasiąknięte jest tak bardzo klimatem szkockim. Warto było się tutaj zatrzymać.
Autobus rusza. Przede mną 5h i 35 minut jazdy do Christchurch. Dlaczego właśnie
tam? Następnego dnia mam o godz. 08.00 samolot do Auckland. Nie rezerwowałam noclegu,
ponieważ wyliczyłam sobie, że spałabym góra
4 godziny. Do miasta mam planowo przyjechać o godzinie 22:50. Zamówiłam
sobie shuttle bus wcześniej – czyli transfer na lotnisko za 15$ NZ.
Zdecydowanie taniej niż taksówka. W połowie drogi zatrzymujemy się w miasteczku
Tamara na dworcu autobusowym, na około 40 minut. Tuż obok dworcowy bar
samoobsługowy. Ceny jak z kosmosu. Trochę czuję już głód, kanapki zjedzone, ale
postanawiam, że nie dam zarobić. Udaję się na sesję zdjęciową.
Dosłownie 50
metrów dalej odkrywam restaurację chińską. Kupuję zupę kukurydzianą i warzywa w
rulonach na wynos za jedyne 5$ NZ. Najedzona wsiadam do autokaru. O Boże,
zmiana kierowców. Nowy ma wygląd staruszka. Prowadzi nadzwyczaj spokojnie mimo
że, nie nosi okularów. Jak to pozory
czasami mylą. Docieramy do Christchurch
punktualnie. Nie ma tu żadnego dworca. Po prostu przystanek, na którym zatrzymuje
się autobus. Jest ciemno. Brak jakichkolwiek ławek .Dalszy transport mam
zamówiony na 11:15. Trochę się czuję nieswojo. Pasażerowie, którzy wysiadali ze
mną dawno już zniknęli. Wygląda na to, że moja osoba budzi zainteresowanie
przechodniów wracających z jakieś imprezy – osoba niepełnosprawna o kuli, z
walizką i to w środku nocy. Pytają czy nie potrzebuję pomocy. Dziękuję grzecznie. Jeszcze wtedy mam
nadzieję, że za chwilę podjedzie zamówiony samochód. Niestety, o wyznaczonej
godzinie nic nie podjeżdża. Staram się zachować spokój. Pierwsza wpadka, nie
zdążyłam wydrukować rezerwacji z telefonem do shuttle bus. Dochodzi prawie
północ, robię się trochę zdenerwowana. Zastanawiam się co mam robić. Ciężko mi
trochę ciągnąć walizkę, aby gdzieś stąd ruszyć. Pozostało mi czekać na cud.
Mija mnie kolejny przechodzień z pieskiem. Zwracam na niego uwagę, bo jest
trochę pijany i bez butów. Na nogach ma
białe skarpetki. Biel nocą odbija się wyraźnie. Ja chyba również przyciągam
jego uwagę. Zatrzymuje się i pyta co
tutaj robię. Opowiadam mu całą historię. Zamawia mi zwykłą taksówkę ze swojego
telefonu komórkowego. Zaprasza mnie nawet
na kawę. Odmawiam – nie pójdę do obcego mężczyzny w środku nocy - pomimo, że
marzy mi się kawa bardzo. Proponuje, mi, że przyniesie kawę. Zapewnia, że taksówka
przyjedzie dopiero za pół godziny. Znika. Bardzo się mylił. Taksówka podjeżdża
zanim mężczyzna zdążył wrócić. Wsiadam do środka. Szkoda, że nie zdążyłam mu podziękować i pożegnać się. W gruncie rzeczy pomógł mi bardzo. Kierowca inkasuje 35$ NZ i wysadza mnie na przy
terminalu odlotów (15 $ NZ w plecy). Pomaga mi położyć walizkę na wózek.Trudno, takie rzeczy trzeba zawsze przewidzieć.
DZIEŃ 5, 18 luty 2013 Christurch - Auckland - Rotuara
Jest godzina 0:30. Najważniejsze, że
jestem bezpieczna na lotnisku. A tu kolejna niespodzianka. Hala odlotów
nieczynna do 3:00 nad ranem. Obsługa mnie kieruje do hali przylotów. Na
szczęście to niedaleko. Widzę tłum ludzi. Jedni siedzą, drudzy leżą. Co jakiś
czas ktoś z pracowników przechodzi i zwraca podróżnym uwagę, aby nie leżeli. Obowiązuje
zakaz spania w pozycji leżącej. O dziwo nie chce mi się spać. Kryzys przychodzi
około 04:00 nad ranem. Dziewczyna siedząca obok, prosi mnie o popilnowanie
bagażu, ponieważ potrzebuje iść do toalety. Proszą ją o to samo. Jest z
Niemiec. Przyleciała do Christchurch z Australii w poszukiwaniu pracy. W
podróży jest już pięć miesięcy. Czeka do piątej rano na pierwszy autobus, który
odjedzie do miasta. Punktualnie o 5:00 ruszam w kierunku terminalu odlotów. Do
check in trochę za wcześnie. Idę na wczesną kawę i rogalika. O 6:00 rano
odprawiam się, za chwilę serwis zabiera mnie do Gate, a następnie do samolotu.
Siedzę obok starszej pani, której dzieci były w Polsce. Wymieniamy się
adresami, kto wie może kiedyś …
Opuszczam wyspę południową i lecę do Auckland na wyspę północną. Kilka słów o
Christchurch. Jest drugim co do wielkości miastem w Nowej Zelandii. Tutaj
również można spotkać liczną Polonię. Działa nawet Stowarzyszenie Polaków w
Christchurch. Ze smutnych rzeczy należy wspomnieć potężne trzęsienie ziemi,
które nawiedziło miasto w lutym 2011 roku, powodując ogromne straty materialne.
Zginęło wtedy wiele osób. Podobno miasto jest bardzo zielone i posiada wiele
parków. Odbywa się tutaj festiwal kwiatów. Samolot przylatuje o 9:25.
Asystentka, młoda Azjatka pcha mnie na wózku.
Nie za bardzo wie gdzie ma mnie
odstawić. Tłumaczę, że muszę dotrzeć na przystanek autobusu linii Orange, który
zawiezie mnie do Manukau City Center, skąd odchodzi mój autobus do Rotuara o
godzinie 13:15. Zostawia mnie jak
najbliżej przystanku. Na szczęście jest ławka. Zmęczenie po nieprzespanej nocy
coraz bardziej daje mi się we znaki. Patrzę na zegarek, jest godzina 10:00.
Bilet na autobus za 4$ NZ Manukau City Center do mam na godzinę 11:30. Celowo rezerwowałam tak,
aby mieć w zapasie 2 godziny. Zawsze tak robię. A to samolot może się spóźnić
lub inne rzeczy mogą się wydarzyć. Wiem, że to było szaleństwo podróżować z
bagażem publicznym autobusem. Cóż, za taksówkę musiałabym zapłacić około 40$
NZ. Nagle podjeżdża autobus nr 380, ten który mam zarezerwowany na godzinę
11:30. Jest prawie pusty. Pokazuję kierowcy bilet i pytam czy mogę jechać
wcześniej. Słyszę, że „ no problem”. Proszę o pomoc z walizką. W autobusie
siedzi już para w średnim wieku. Zaczynamy rozmowę. Okazuje się, że też wysiadają na tym samym przystanku i potem
jadą tym samym autobusem co ja do Rotuara. Mieszkają w Brisbone, a teraz jadą w
odwiedziny do rodziny. Najbardziej boję się,
jak sobie poradzę z
przeniesieniem walizki na drugą stronę ulicy na przystanek, z którego odchodzi
autobus do Rotuara. Po 40 minutach jesteśmy na miejscu. Młoda Hinduska pomaga
mi z walizką. Naprawdę są wszyscy tutaj
mili. Po około pół godziny, znajoma para z autobusu podchodzi do mnie z wózkiem
na kółkach, wziętym z Centrum handlowego.
Wkładają mi walizkę i w ten sposób mogę się trochę przejść, a nie siedzieć w jednym miejscu. Idę do banku, wymieniam twardą walutę na dolary NZ. Następnie robię rundkę po Centrum handlowym. Towary podobne, ceny znacznie wyższe. Przechodzę koło stolika, gdzie siedzą znajomi. Coś jedzą. Machają do mnie. Przyłączam się do nich. Kupuję sobie hamburgera i coś do picia. Do odjazdu autobusu została już niecała godzina. Idziemy na przystanek. Obserwuję mężczyznę na wózku inwalidzkim, który próbuję bezskutecznie wjechać do autobusu, który jest niedostosowany. Mój autobus spóźnia się. Robi się bardzo gorąco. Wreszcie nadjeżdża. Znajomi wstawiają mi z walizką. Siadam z przodu. Do przejechania 234 km. Drzemię przez większość drogi. O godzinie 17:00 po prawie czterech godzinach jazdy wjeżdżamy do Rotuara. Już na pierwszy rzut oka wiem, że mi się tutaj podoba. Z okien widać pełno kwiatów. Porównuję do Ciechocinka

Czas wysiadać. Pierwsze co mnie uderza to zapach siarki przypominający Busko Zdrój. Znajomi donoszą mi walizkę do Informacji Turystycznej. Umówiłam się z właścicielem hostelu mailowo z Polski, że jak tylko przyjadę mam zadzwonić i on mnie odbierze. Za chwilę zjawia się Chris, bierze walizkę, wsiadam do samochodu. Podróż trwa może 2-3 minuty. Podjeżdżamy do hostelu CRASH PALACE.

Już na pierwszy rzut oka wygląda bardzo kolorowo – zewnętrzna część budynku ozdobiona graffiti.Mój pokój znajduje się na parterze. Jest duży z własną łazienką.Wychodzi się od razu na patio.Wspólna kuchnia znajduje się w budynku głównym. Pomimo zmęczenia wyruszam do pobliskiego supermarketu, aby zrobić podstawowe zakupy. Nie jest to daleko. Miasteczko ma niską zabudowę, wszędzie podjazdy, mnóstwo sklepów z pamiątkami. Moją uwagę zwracają sklepy z biżuterią. Bardzo popularnym kamieniem jest zielony jadeit. Wszędzie widać turystów. Kilka słów o Rotuara. Miasteczko położone nad jeziorem o tej samej nazwie. Jest ważnym ośrodkiem kultury Maorysów, znajduje się w nim jedyny maoryski teatr. ( napiszę o nich więcej w następnych odcinkach).Tak się złożyło, że w dniu wyjazdu z miasteczka odbywał się festiwal zespołów Maoryskich.Rotuara uważane jest również za nowozelandzką stolicę zjawisk geotermalnych. Istnieje wiele gejzerów zwłaszcza gejzer Pohutu w Whakarewarewa i baseny gorącego błota zlokalizowane w centrum miasta i poza nim. Często też nazywane jest Siarkowym miastem ze względu na unoszący się w powietrzu przez 24 godziny na dobę zapach siarkowodoru. Jest uzdrowiskiem w którym leczy się choroby reumatyczne oraz inne schorzenia związane z narządem ruchu. W parku znajduje się Polinezyjskie Spa. Praktycznie każdy hotel posiada basen z gorącą wodą termalną.
Planuję skorzystać z gorących kąpieli jutro. Dostałam bezpłatne wejście od Hells Gate& Wai Ora Spa na zwiedzenie parku geotermalnego i skorzystanie z zabiegów. Jeszcze jedna ciekawostka.To piękne miejsce odwiedził nawet nasz słynny rodak Ignacy Paderewski podczas tournée ze swoimi koncertami po Australii i Nowej Zelandii w 1904 roku. Kolację przygotowuję we wspólnej kuchni. Wracam do pokoju, szybki prysznic i zapadam w głęboki sen. Byłam przecież w podróży ponad 24 godziny. Jutro czeka mnie kolejny dzień pełen wrażeń.

Wkładają mi walizkę i w ten sposób mogę się trochę przejść, a nie siedzieć w jednym miejscu. Idę do banku, wymieniam twardą walutę na dolary NZ. Następnie robię rundkę po Centrum handlowym. Towary podobne, ceny znacznie wyższe. Przechodzę koło stolika, gdzie siedzą znajomi. Coś jedzą. Machają do mnie. Przyłączam się do nich. Kupuję sobie hamburgera i coś do picia. Do odjazdu autobusu została już niecała godzina. Idziemy na przystanek. Obserwuję mężczyznę na wózku inwalidzkim, który próbuję bezskutecznie wjechać do autobusu, który jest niedostosowany. Mój autobus spóźnia się. Robi się bardzo gorąco. Wreszcie nadjeżdża. Znajomi wstawiają mi z walizką. Siadam z przodu. Do przejechania 234 km. Drzemię przez większość drogi. O godzinie 17:00 po prawie czterech godzinach jazdy wjeżdżamy do Rotuara. Już na pierwszy rzut oka wiem, że mi się tutaj podoba. Z okien widać pełno kwiatów. Porównuję do Ciechocinka
Czas wysiadać. Pierwsze co mnie uderza to zapach siarki przypominający Busko Zdrój. Znajomi donoszą mi walizkę do Informacji Turystycznej. Umówiłam się z właścicielem hostelu mailowo z Polski, że jak tylko przyjadę mam zadzwonić i on mnie odbierze. Za chwilę zjawia się Chris, bierze walizkę, wsiadam do samochodu. Podróż trwa może 2-3 minuty. Podjeżdżamy do hostelu CRASH PALACE.
Planuję skorzystać z gorących kąpieli jutro. Dostałam bezpłatne wejście od Hells Gate& Wai Ora Spa na zwiedzenie parku geotermalnego i skorzystanie z zabiegów. Jeszcze jedna ciekawostka.To piękne miejsce odwiedził nawet nasz słynny rodak Ignacy Paderewski podczas tournée ze swoimi koncertami po Australii i Nowej Zelandii w 1904 roku. Kolację przygotowuję we wspólnej kuchni. Wracam do pokoju, szybki prysznic i zapadam w głęboki sen. Byłam przecież w podróży ponad 24 godziny. Jutro czeka mnie kolejny dzień pełen wrażeń.