NOWA ZELANDIA 2013


NOWA ZELANDIA  OCZAMI KULAWEJ BLONDYNKI

Dlaczego Nowa Zelandia?Jeszcze tam nie byłamJestem osobą ze znaczną wrodzoną niepełnosprawnością i chodzę o kuli. Zwiedzanie jest moją pasją oraz możliwością sprawdzenia się, udowodnienia, że poruszając się trochę na wolnych obrotach mogę podróżować i zwiedzać  na równi z innymi.

PRZYGOTOWANIA: Listopad 2012 – Styczeń 2013
W listopadzie 2012 zadzwoniła do mnie koleżanka z informacją, ze są stosunkowo tanie bilety lotnicze do Australii na początku lutego 2013 (Lot inauguracyjny linii Emiratów Arabskich). 

Początkowo miałyśmy razem podróżować po Australii i Nowej Zelandii. Likwiduję lokatę Pioniera (myślałam, że po 10 latach odbiorę drugie tyle ….)  Wykupuję bilet. Wylot z Warszawy do Adelajdy. Powrót z Melbourne do Polski. Niestety po wykupieniu biletu koleżanka wycofała się z wyjazdu do Nowej Zelandii oraz jakiegokolwiek wspólnego zwiedzania Australii. Wyglądało na to, że ma zamiar siedzieć u znajomych w jednym miejscu.  Mnie się wydawało się trochę dziwne, po co  jechać na drugi koniec świata i nic nie zobaczyć….
Początkowo nawet myślałam o zwrocie biletu. Musiałabym jednak ponieść pewne straty finansowe. Jako, że nie jestem już  osobą 20 letnią, zdaję sobie sprawę, że z roku na rok będę mniej sprawna fizycznie, dlatego pomyślałam „teraz albo nigdy, musi się udać”
Moja rodzina zaniemówiła. Usłyszałam tylko” dziecko przecież to jest na końcu świata”.  Nie mogłaś wybrać czegoś bliższego? Znajomi zareagowali łagodniej „ Małgośka, kto, jak kto, ale ty dasz radę”.
Zaczęłam przygotowania do podróży. Wszystkie rezerwacje organizowałam drogą mailową.  Miałam do opracowania 27 dni pobytu w Australii i Nowej Zelandii. Wiedziałam, że musi być w miarę tanio i bez schodów ( mam fobie schodów).  Nie był to mój pierwszy pobyt na Antypodach. Byłam tam już na zaproszenie koleżanki Lidki w 2003 roku. 
Do Australii leciałam wspólnie z koleżanką (tą samą co zaproponowała wyjazd). Na szczęście pomogła dla mnie  zorganizować gościnny nocleg na 5 dni u znajomego w  Adelajdzie. Następnie przez 10 dni miałam samotnie  zwiedzać dwie wyspy: południową i północną w Nowej Zelandii. Na ostatnie 8 dni powrót do Melbourne do Lidki. Do tego trzeba dodać dwa dni w podróży  w jedną stronę, z uwzględnieniem zmian czasowych.

 DZIEŃ 1, 13 LUTY 2013 -14 LUTY 2013 ADELAIDA – MELBOURNE - QUEENSTOWN

Mój 5 dniowy pobyt w Adelajdzie kończy się.
13 luty na lotnisku w Adelajdzie
 Znajomy, u którego gościnnie mieszkałam zaproponował, że odwiezie mnie na lotnisko. Jedzie również koleżanka i Graham.  O godzinie 21: 45 wieczorem wylatuję do Melbourne, skąd następnego dnia rano mam samolot do Queenstown, aby rozpocząć moją przygodę z Nową Zelandią. Wybieram Queenstown, ponieważ stąd mam najbliżej do Milford Sound, które jest celem mojej podróży. Noc mam spędzić na lotnisku w ramach cięcia kosztów. Przylatuję po północy. Następny check in zaczyna się o 7:00. Zanim dotarłabym do hotelu, musiałabym wracać na lotnisko. Owszem są hotele na lotnisku na 3 godziny w cenie 70 $ australijskich ( 245 PLN), ale wydaje mi  się to zdecydowanie za drogo. Samolot przylatuje 30 minut wcześniej. Inni się cieszą, ale nie ja. Dla mnie znaczy to dłuższe koczowanie na lotnisku. Serwis dla osób niepełnosprawnych z JET STAR nie może dowieść mnie do Międzynarodowego Terminalu. Na szczęście jest to tylko piętro wyżej. Doprowadzają mnie do windy. Bagaż mam na wózku, więc daję radę. Jest prawie północ. W hali odlotu zdecydowanie mniej ludzi. Część osób poleguje na ławkach. Robię to samo. Wyjmuję tablet, aby złapać WIFI, są problemy. Tylko  Skype działa. Około 2: 00 nad ranem zaczyna mi się chcieć spać. Drzemię do godziny 4:30 (jedną ręką trzymam walizkę). Już tylko 5 h do odlotu. Wyruszam na poszukiwanie kawy. Kosztuje 4,50 $ australijskich. Drogo, podobnie jak na każdym lotnisku. Około 6:30 jestem umówiona z moją koleżanką Lidką, która przyjedzie odebrać część moich rzeczy. Lidka mieszka na stałe w Melbourne. Wysyłam do niej sms z lokalizacją. Jak to dobrze, że wynaleziono komórki. Zjawia się Lidka. Chwila wzruszenia – nie widziałyśmy się prawie 10 lat. Szybko przepakowujemy walizkę. Chcę mieć jak najmniej bagażu Jest już po 7: 00, pora na odprawę. Wypełniam formularz potwierdzający wyjazd z Australii. Żegnamy się – zobaczymy  się znowu za 10 dni. Czekam, aż serwis dla niepełnosprawnych zabierze mnie do Gate ( bramki). Wchodzę do samolotu jako pierwsza. Steward informuje mnie o wyjściach ewakuacyjnych oraz, że będę wysiadała, jako ostatnia. Odpowiadam, że znam wszystkie zasady. Tylko 2h 50 minut dzieli mnie od Nowej Zelandii. Mam wrażenie, że spałam chwilę. Słyszę jak obsługa informuje, że za 30 minut lądujemy. W okienku samolotu coraz wyraźniej widać zarysy ziemi.

























Robię kilka zdjęć. Wreszcie wylądowaliśmy. Wychodzę z samolotu …. Nie wierzę, że jestem w Nowej Zelandii. Wita mnie rześkie powietrze, takie jak w naszych polskich górach. Moje marzenie się spełniło. Podjeżdża podnośnik i zjeżdżam na dół. Tym sposobem unikam schodów. Serwis wiezie mnie do odprawy. Ważne, że  nie potrzeba wizy w przypadku wyjazdu turystycznego. Urzędnik emigracyjny pyta mnie o cel podróży. Kolejna osoba sprawdza czy nie przewożę świeżej żywności. Modlę się, aby mi nie zabrali czekolad zwłaszcza tych  z orzechami. Kraj ten ma naprawdę bardzo restrykcyjne przepisy i zdarza się, że zabierają nawet herbatę. Kolejna pani z obsługi pomaga mi donieść walizkę do zamówionego drogą mailową, busa, który ma mnie zawieść pod same drzwi hostelu. Jest to tańsza forma transportu od taksówki. Ze mną jedzie kilka osób, ja mam wysiąść jako ostatnia. Przede mną roztacza się piękny widok gór. Dech mi zapiera. Kilka informacji o  Queenstown - miasto w prowincji Otago, nad jeziorem Wakatipu, oczywiście na południowej wyspie. Miejscowość o charakterze kurortu  narciarskiego, takie nasze Zakopane. Po drodze do hostelu  mijamy hotele, pensjonaty. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Nie wygląda, abym mogła bez transportu dostać się samodzielnie do hostelu. Jesteśmy na miejscu. Kierowca mówi, że dalej nie może jechać. Recepcja znajduje się jeszcze wyżej
.


Queenstown, recepcja
Proszę , aby zawołał kogoś.  Za chwilę przychodzi kobieta. Informuje mnie, że nie muszę nigdzie dalej iść, ponieważ wejście do mojego pokoju znajduje się właśnie w tej części budynku, przy którym stoję. Pokój na parterze, niestety łazienka wspólna. Narzekam trochę na hałas. Tuż za drzwiami znajduje się wspólna kuchnia i pokój wypoczynkowy. Cóż muszę to wytrzymać. Średnia wieku turystów 20-25 lat. Spędzę tutaj 3 noce i dwa pełne dni. Coś trzeba jeść. Z Polski udało mi się „przemycić” tylko musli i kawę w jednorazowych saszetkach. Mam też polskie czekolady. Pytam o najbliższy supermarket. Recepcjonistka proponuje mi, że ktoś z hostelu zawiezie mnie i pomoże mi zrobić zakupy. Za chwilę jestem w drodze do sklepu. Kierowcą okazuje się chłopak z Irlandii. W trakcie pobytu spotkałam wielu młodych ludzi z Europy, zwłaszcza z Niemiec, którzy pracują i zwiedzają świata. Kupuję kiełbaski i warzywa mrożone na obiad oraz mleko i pieczywo. Nie jest tanio. Cóż w Polsce płacimy również więcej, jeżeli jesteśmy w turystycznych miejscowościach.  Najedzona sprawdzam program na jutrzejszy dzień. Przed wyjazdem z kraju opracowałam osobno każdy dzień, wpisując sobie wszystkie dane i informacje w zeszycie. Muszę wstać rano ponieważ, przede mną kolejny dzień pełen wrażeń - wycieczka do Milford Sound.

 DZIEŃ 2,15 LUTY, 2013
Budzik dzwoni rano. Szybkie śniadanie. Dzisiaj zwiedzam Milford Sound z 1h15 minutowym rejsem po zatoce. Szlak ten uważany jest za najpiękniejszy na świecie. Za niecałe 5h będę się mogła na własne oczy przekonać się. Zatoka Milforda – fiord nazywany  przez Maorysów „drozdem samotnikiem”, przez pisarza R. Kiplinga „ósmym cudem świata” jest atrakcją Parku Narodowego Fiordland, który jest największym Nowej Zelandii.  Wycieczkę załatwiam z Polski za  pośrednictwem lokalnego  biura podróży Juicy Cruizy. Jako tour operator ( prowadzę biuro  podróży dla osób niepełnosprawnych) dostałam od nich  50 % zniżki. Co więcej  zostałam odebrana taksówką  na ich koszt z  hostelu. Celem mojego wyjazdu  jest również przekazanie innym informacji  na temat dostosowania miejsc pod kątem pewnych niepełnosprawności i udowodnienie, że będąc niepełnosprawnym można również  samotnie podróżować. 
Punktualnie o godzinie 8:10 podjeżdża taksówka, która  zwozi mnie na dół do miejsca zbiórki. O 8:25 zjawia się  autobus. Do przejechania jest 280 km. Jessi, kierowca jest jednocześnie przewodnikiem. Pomaga mi za każdym razem przy wsiadaniu i wysiadaniu. Grupa międzynarodowa - ja siedzę obok dziewczyny z  Azji.



Droga pusta -. mijamy pojedyncze samochody. Około 10:15 przerwa 35 minutowa w  Te Anau, miejscowości  położonej na wschodnim wybrzeżu nad jeziorem Te Anau. Znajduje się tu siedziba Parku Narodowego Fiordland. Właśnie od tego miejsca zaczyna się  najpiękniejszy szlak turystyczny. Jest tak urokliwy, że brak mi słów. Część grupy idzie do sklepu z pamiątkami.  Przy wejściu dostajemy kupony ze zniżką. Mam jeszcze czas na prezenty. Zamiast tego idę do supermarketu i kupuję pyszną bułkę z baraniną na ciepło. Stosunkowo tania – 5 $ NZ. Przerwa mija  i z powrotem  jestem w autokarze. Kierowca opowiada o Nowej Zelandii, trochę o historii, ale głównie o parkach narodowych, faunie i florze występującym w Fiorland. Kolejny przystanek, 62 km od Te Anau. Zatrzymujemy się nad jeziorem lustrzanym, również znanym jako lake Matheson. Odzwierciedla piękne góry Mount Cook and Mount Tasman dlatego tak się nazywa. Na kolejnym przystanku,  na parkingu witają nas słynne papugi Kea. Są jedynymi  na świecie alpejskimi  papugami i podobno najinteligentniejszymi zwierzętami na ziemi! Wyglądają na oswojone.Kierowca prosi, aby ich nie karmić, ale to jest bardzo trudne, ponieważ same domagają się jedzenia. Są niezwykle bystre, cwane i mówi się o nich, że  są  dobrymi złodziejkami. Do przejścia trasa około km. Upewniam się u kierowcy, czy poradzę sobie. Kiwa głową, że śmiało mogę iść. Jest płasko, trasa dostosowana do wózków inwalidzkich, spacer odbywam we własnym tempie.. Robię zdjęcia, aby utrwalić te piękne pejzaże i chwilę. Przechodzę drewnianym mostkiem, poniżej płynie woda wśród roślinności charakterystycznej dla tego regionu. 





I znowu jedziemy. Cała nasza grupa wydaje się być bardzo zdyscyplinowana. Coraz bliżej do celu. Przed nami wynurza się liczący 1,2 km tunel. Wjeżdżamy do pokrytych puszczą deszczową wąwozów, którymi dojeżdża się do samej zatoki. Droga wiedzie przez piękne tereny, a ostatni górski i bardzo kręty odcinek zaskakuje cudownymi widokami  dolin, lodowców, gór otoczonych delikatną mgłą. Jeszcze chwila i dojeżdżamy do Milford Sound. Zatrzymujemy się tuż przed  Informacją Turystyczną. Nasz przewodnik daje nam wolną chwilę. Z biletami udajemy się na przystań. Unikam schodów i schodzę dostosowaną rampą. Przed nami kilka zakotwiczonych większych lub mniejszych statków turystycznych. Z daleka rozpoznaję naszą łajbę, w zielonym  charakterystycznym kolorze z logo firmy. Pomimo, ze Milford Sound uważane jest za  jedno z najbardziej deszczowych  miejsc na Ziemi to mam szczęście. Jest rześko, ale  świeci słońce i nie wygląda, że będzie padać. Wchodzę jako pierwsza. Zapominam o moich fobiach- schody  pokonuję  bez problemu.Co znaczy adrenalina !! Mogę zostać w części zadaszonej, ale wybieram  otwartą. Posuwam się wolno między ławkami starając się utrzymać równowagę. Wypływamy.Przed nami góra Mitre Peak (1695 m n.p.m.) będąca ikoną zatoki, która jest  charakterystycznym punktem, znajdującym się przy wejściu do niej. Lekko buja. Próbuję uchwycić w kadrze, zapierające dech w piersiach,  widoki.

 To trzeba po prostu zobaczyć. Żadne pióro tego nie opisze. Jeden z turystów, chyba z Danii zauważa, że mam problemy z utrzymaniem równowagi  i proponuje pomoc przy zrobieniu zdjęć. Ktoś inny przynosi mi kawę. Częstuję polską czekoladą. Lekkie zdziwienie jednocześnie, podziw( przynajmniej tak mi się wydaje) , że jestem z Polski i podróżuję sama będąc niepełnosprawną. Podziwiam piękne góry,  podpływamy blisko do skał gdzie  wygrzewają się foki. Po jakimś czasie, statek  wykonuje  na morzu Tasman  zwrot o 180 stopni i teraz możemy  podziwiać fiord widziany od strony morza. W drodze powrotnej podpływamy do jednego z wielkich wodospadów. Pochodząca z deszczu woda spada  z ponad 300 metrowych kaskad. 1,5 h mija bardzo szybko. Około  17:00 wyruszamy w drogę powrotną do Queenstown. Chciałabym  tu jeszcze raz przyjechać. Wysiadam w tym samym miejscu w które podjechał autobus rano. Czeka na mnie taksówka, która zabierze mnie do hostelu. Szybka kolacja, prysznic i do łóżka. Zasypiam  mając ciągle przed oczami piękne obrazki z dzisiejszej  wycieczki. 





Dzień 3,16 LUTY, 2013 Queenstown - Arrowtown- Queenstown

 Kolejny dzień pobytu w Nowej Zelandii. Wreszcie  mogłam się wyspać. Przez ścianę słyszałam nocą hałasy dochodzące ze świetlicy. No cóż młodość ma swoje prawa. Dzisiaj mam zaplanowane samodzielne zwiedzanie Queenstown i okolic. Szybkie śniadanie. Taksówka zamówiona wczoraj już czeka. Wysiadam przy Informacji Turystycznej. Chcę się dowiedzieć jak dotrzeć transportem publicznym do Arrowtown. Lokalne biura podróży również organizują tam wycieczki. Samodzielny dojazd jednak wychodzi zdecydowanie taniej. Zaopatrzona w informatory, kieruję się na przystanek. Bilet kupuję w kiosku. Proszę o pomoc przy wsiadaniu. Z okna autobusu rozciąga się malowniczy krajobraz. Po około 20 minutach docieram do Arrowtown.Nie sposób przeoczyć celu, ponieważ autobus ma tutaj końcowy przystanek. Na parkingu dużo samochodów prywatnych, busów turystycznych oraz karawanów (tak charakterystycznego tutaj środka podróżowania przez turystów).




Dlaczego warto tutaj przyjechać? Jest to zabytkowe miasteczko słynące z wydobycia złota  w XIX wieku. Głównie przybyli tutaj Chińczycy podczas okresu zwanego „ gorączką złota”. Do tej pory można oglądać pozostałości domów zamieszkiwanych przez chińskich osadników. Całe centrum skupia się na ulicy Buckingham, gdzie po jej obu stronach  znajduje się wiele sklepów z pamiątkami, kawiarni i restauracji. Czuję się jakbym brała udział  w westernie. Swoje kroki kieruję do muzeum poszukiwaczy złota. Oglądam  pamiątki takie jak przedmioty codziennego użytku przybyłych tutaj osadników, również z Europy (nie znalazłam nikogo z Polski). Bardzo ciekawi  mnie  film pokazujący historię miasta i kopalni. Budynek z zewnątrz dostosowany dla osób na wózkach. W środku jest trochę gorzej. Nie mogę dotrzeć do ekspozycji znajdujących się piętro niżej. Brak jest również dostosowanej toalety. Personel zapewnia, że będzie gotowa w przyszłym roku. Bilet kosztuje 8$ NZ, ja wchodzę gratis. Kupuję pocztówki w sklepie muzealnym. Wychodzę i spacerkiem idę  w stronę nieczynnej starej kopalni złota, gdzie również można za jedyne 10$ NZ spróbować szczęścia w znalezieniu gródek złota. Rezygnuję z obu aktywności.Teren jest trochę nierówny i trzeba iść pod górę, zamiast tego przysiadam w uroczej kawiarni w stylu angielskim i zamawiam kawę. Na każdym kroku wymawiam nieśmiertelne „Could you take a photo of me” czyli proszę obcych o zrobienie mi zdjęcia.  Inaczej nikt mi nie uwierzy, że byłam tutaj. Ludzie są bardzo mili i nie odmawiają. Po krótkim odpoczynku kieruję się w stronę autobusu powrotnego do Queenstown.Okazuję się, że właśnie przed chwilą jeden odszedł i muszę czekać prawie godzinę na następny. Nie spieszy mi się tak bardzo, a więc z przyjemnością siadam na ławce i wystawiam twarz do słońca. W końcu muszę się trochę opalić. Czas mija szybko i jestem już w drodze powrotnej do miasteczka. Moim kolejnym punktem programu jest wjazd kolejką linową zwaną Gondola, na wysokość 450 metrów nad Queenstown, do kompleksu Skyline.


 Autobusy tam nie dojeżdżają. Zostaje mi taksówka lub spacer. Wybieram to drugie. Okazuje się, że droga biegnie pod górę i jest trochę stromo. Żałuję, że nie zdecydowałam się na taksówkę. Muszę przyznać się, że musiałam prosić o pomoc w pewnych momentach. Wreszcie jestem na miejscu. Przed wyjazdem z Polski  wysyłam maila z zapytaniem czy kolejka jest dostosowana. Bilet kosztuje 26$ NZ. Niestety, żadnych zniżek nie dostaję. Gdybym była z opiekunem to on jechałby gratis. Kupuję bilet i kieruję się do kolejki. Myślałam, że będzie jeden duży  wagon jak u nas w Zakopanem. Wagoniki małe, wchodzi się w biegu, dla mnie zatrzymują kolejkę i pomagają mi wejść. Nie jest równo z podłogą, dlatego  w przypadku osoby na wózku trzeba  najpierw osobę wnieść, a następnie wózek złożyć. Proszę personel, o zawiadomienie  kogoś na górze, aby mnie odebrano. W wagoniku jestem sama. Za chwilę kolejka wznosi się w górę. Chyba to był najbardziej stromy środek transportu jakim  kiedykolwiek  jechałam. Nie wiem, czy patrzeć w dół, czy zamknąć oczy ze strachu. Uf, koniec jazdy. Ktoś mi  pomaga wyjść. Pierwsze kroki kieruję do toalety. Postanawiam zwiedzić cały obiekt, zanim pójdę na taras widokowy. Czego tu nie ma. Mijam sklep z pamiątkami. Podobają się breloczki z symbolami Nowej Zelandii – ptak kiwi oraz liść srebrnej paproci. Uważany on jest za najstarszego ptaka na świecie, który ewoluował już 30 milionów lat temu. Za chwilę jestem w kafeterii. Dla bardziej wybrednych jest restauracja. Przez okno obserwuję osoby szykujące się do zjazdu saneczkami po specjalnym torze. No cóż, ten sport jest dobry dla zdrowych. Dostępne są również górskie trasy rowerowe. Udaję się na taras widokowy. Ten wjazd był wart  wszystkiego. Przede mną roztacza się niesamowity widok na całe miasto oraz jezioro Wanaka. Czegoś tak pięknego nie widziałam nigdy w życiu. Jezioro w kolorze głębokiego  błękitu, wyraźnie odbija się od reszty krajobrazu. Postanawiam, że jeszcze dzisiaj udam się nad jego brzeg. Wieje lekki wiaterek. Mogłabym tu zostać na zawsze. Szkoda, że jestem sama i nie mogę podzielić się swoim zachwytem i radością z drugą osobą. To są właśnie minusy podróżowania w pojedynkę. Patrzę na zegarek, czas zjeżdżać na dół. Tym razem, proszę kogoś z obsługi, aby towarzyszył mi w wagoniku. Drogę do centrum już znam.  Jest z górki. Idę wolno, tam gdzie nie czuję się pewna, proszę o pomoc.








 Po około 40 minutach jestem nad jeziorem. Zajęło mi to trochę więcej czasu ponieważ z ciekawości wstąpiłam do dwóch sklepów alkoholowych w poszukiwaniu „polskich trunków”. No i znalazłam naszą Żubrówkę i Wyborową. Utrwaliłam to nawet na kliszy. Zdecydowanie bardziej opłaca się kupować je w Polsce. Nad jeziorem pełno ludzi. Część siedzi na piasku. Ja siadam na ławce w parku tak, aby  mieć  widok na całe jezioro. Obserwuję spacerujących ludzi, spotykam kilka osób na wózkach inwalidzkich. Jeszcze tylko muszę wstąpić do sklepu spożywczego i kupić sobie coś na drogę, na jutrzejszy dzień. Mijam kościół, czytam na tablicy, że to anglikański. Niestety jest już zamknięty. Taksówką  udaję się do hostelu na górę. Po drodze zamawiam u kierowcy kurs na jutro rano. Muszę się jeszcze dzisiaj spakować. Jutro czeka mnie kolejny dzień pełen atrakcji – jazda autobusem dalekobieżnym do Christchurch, skąd następnego dnia rano mam samolot do Auckland. Po drodze  zaplanowałam sobie pięciogodzinny godzinny postój w Dunedin. 




DZIEŃ 4, 17 LUTY, 2013 Queenstown – Dunedin – Christchurch



I tak kończy się pierwszy etap mojej podróży po Nowej Zelandii. Jak na razie plan wykonany w 100% według programu. Czy dalej tak będzie, czas pokaże. Szybkie śniadanie.  Spakowana, sprawdzam czy wszystko zabrane, zwłaszcza dokumenty. Taksówkarz pomaga mi z walizką. Miasto jeszcze śpi.
 Jest przecież niedziela. Wszystkie transfery autobusowe załatwiłam drogą mailową  jeszcze w Polsce. Serwis był bardzo przyjazny, pomocny i cierpliwy w ustaleniu trasy. Korzystam z przewoźnika InterCity Coachline. Nie mam zbyt dużego wyboru, ponieważ są tylko dwa autobusy dziennie do Christchurch.

 Mój autobus odchodzi 7:45. Przede mną 4h,40 minut jazdy do Dunedin. Bilet na tej trasie udaje mi się kupić za jedynego 1$ NZ. Opłata kartą kredytową kosztuje mnie więcej niż bilet. System rezerwacji podobny  jak w polskim Busie. Mam problemy z wejściem do autobusu, za wysokie stopnie. Szybko się znajduje  pomocna ręka. W Dunedin kierowca musiał zawiadomić obsługę, że ma na pokładzie osobę niepełnosprawną, bo przy wyjściu mam podstawiony specjalny stopień, ułatwiający wyjście. Niestety, autobus nie nadaje się absolutnie dla osób na wózkach inwalidzkich. Jak widać, i tutaj  nie wszystko jest dostosowane. Pytam czy posiadają dostosowane autokary. Niestety nie, trzeba zamawiać w prywatnych firmach. Na następnym przystanku obok mnie siada kobieta. Okazuje się bardzo rozmowna, nie dziwne, z zawodu  jest socjologiem. Zadaję jej pytania dotyczących sytuacji osób niepełnosprawnych oraz zasiłków. Okazuje się, że system jest podobny jak w Polsce, ale  zdecydowanie większe dofinasowanie. Dowiaduję się również, że Nowa Zelandia musi importować przetwory mleczne. Trochę mi się nie chce w to wierzyć. Przez okna obserwuję  sady owocowe. O tej porze kończy się sezon na czereśnie.

 Kierowca robi jeden 30 minutowy postój. Ja zostaję w autokarze. Jeszcze tylko 2,5h jazdy i będę na miejscu.

Jestem w mieście krótko, więc  postanowiłam skorzystać z autobusu turystycznego, który również rezerwowałam drogą mailową będąc jeszcze w Polsce. Muszę znaleźć Informację turystyczną, bo właśnie z stamtąd o godzinie 14:30 odchodzi autobus.Mam dwie godziny, aby znaleźć przystanek. Zostawiam bagaże w poczekalni. Łapię taksówkę i jestem na miejscu. Już na pierwszy rzut oka widać, że w mieście jest jakaś impreza. Właśnie dzisiaj odbywa się zjazd zespołów muzycznych grających z całego świata muzykę szkocką. Za chwilę obserwuję parady i słyszę głosy instrumentów muzycznych. Wszyscy ubrani w  narodowe stroje szkockie. Dla przypomnienia powiem, że  część  stroju składa się  ze szkockiej  spódnicy  zrobionej  z tartanu, czyli materiału w kraciasty wzór. Kilt jest zapinany  jeszcze broszą inną dla każdego klanu. Nie muszę mówić jak kolorowo wyglądała ulica.
 

Dlaczego właśnie w tym mieście? Ponieważ Dunedin to typowo szkockie miasto. W czasach gorączki złota tysiące Szkotów przybyło na ten koniec świata  w poszukiwaniu złotonośnych żył. Budowle w stylu wiktoriańskim do złudzenia przypominają Edynburg. Początkowo nawet  miasto nazywało się Nowym Edynburgiem (New Edinburgh), dopiero potem zmieniono nazwę  na Dunedin (Edin na Wzgórzu). Obecnie jest  Dunedin  jest drugim co do wielkości miastem na Wyspie Południowej i jednocześnie głównym miastem regionu Otago. To jedyne miejsce w Nowej Zelandii ze sklepem sprzedającym kilty. W mieście produkuje się własne whisky. Nie brak  tu również miejscowych pubów. W informacji turystycznej dowiaduję się, że przystanek, z którego odjeżdża autobus, został przeniesiony w związku z imprezą w mieście. Idę na miejsce zbiórki. Mam sporo czasu, dlatego siadam na ławce i przyglądam się  występom. „Ja to mam szczęście” – myślę sobie napotykając dodatkowe atrakcje. Przystanek znajduje się obok katedry protestanckiej pod wezwaniem św Pawła.
  Rozpoznaję autobus z napisem Newtons. Razem ze mną  jest tylko troje pasażerów. Dwie panie z  Kanady sadowią się na górze. Z wiadomych powodów zostaję na dole. Kierowcą  i jednocześnie  przewodnik  jest Irlandczyk, który przybył do miasta w latach siedemdziesiątych oczywiście za chlebem. Opowiada o mieście w sposób bardzo ciekawy wtrącając wiele anegdotek. W ten sposób łatwiej zapamiętać  informacje. Dowiaduję się również, że Nowa Zelandia jest pierwszym krajem na świecie, w którym kobiety uzyskały prawa głosu w rządzie. Z okna autokaru widzę wiele stylowych budynków. Najbardziej reprezentacyjnym  jest  bez wątpienia dworzec kolejowy. Był on ostatnią z trzech stacji zbudowanych w mieście między 1873 a 1906, największą i najbardziej obleganą w całej Nowej Zelandii. Prawdziwe cudo architektoniczne ! Na peronie można oglądać  zabytkowy pociąg Taieri Gorge. Nie pełni już od dawna roli dworca. Odbywają się tutaj różnego rodzaju imprezy np. pokazy mody. Zatrzymujemy się w pobliżu najbardziej stromej ulicy świata czyli Baldwin Street, która ma około 350 metrów długości, a różnica wysokości na końcach wynosi około 70 metrów. Nachylenie 38 stopni. Oczywiście nie podejmuję próby
pokonania trasy. Ulica słynie również z wielu  konkursów w biegach w celu pobicia rekordu. Dunedin, to również miasto uniwersyteckie. Studiuje tutaj ponad 20 tysięcy studentów  także z zagranicy. Dzięki temu miejscowi mogą sobie dorobić wynajmując stancje dla studentów. Ostatnią atrakcją jest  słynna fabryka czekolady firmy Cunterbury. Nie sposób przeoczyć ponieważ budynek jest bardzo charakterystyczny  - pomalowany na fioletowo – białe kolory. O 16:15 kierowca podwozi mnie na dworzec autobusowy. 
Muszę tylko przejść ulicę. Jeszcze mnie korci, aby iść na czekoladę do sklepu firmowego. Okazuje się, że jest to tuż za rogiem. Rezygnuję. Mam niecałą godzinę do odjazdu autobusu. Tym razem z wejściem nie mam problemu – kierowca podstawia znowu schodek. Ktoś inny pomaga wynieść z poczekalni  walizkę do luku bagażowego. Plan wykonany. Żegnam Dunedin - szkoda, że tak krótko byłam w tym uroczym mieście, 
które nasiąknięte jest tak bardzo klimatem szkockim. Warto było się tutaj zatrzymać. Autobus rusza. Przede mną 5h i 35 minut jazdy do Christchurch. Dlaczego właśnie tam? Następnego dnia mam o godz. 08.00 samolot do Auckland. Nie rezerwowałam noclegu, ponieważ wyliczyłam sobie, że spałabym góra  4 godziny. Do miasta mam planowo przyjechać o godzinie 22:50. Zamówiłam sobie shuttle bus wcześniej – czyli transfer na lotnisko za 15$ NZ. Zdecydowanie taniej niż taksówka. W połowie drogi zatrzymujemy się w miasteczku Tamara na dworcu autobusowym, na około 40 minut. Tuż obok dworcowy bar samoobsługowy. Ceny jak z kosmosu. Trochę czuję już głód, kanapki zjedzone, ale postanawiam, że nie dam zarobić. Udaję się na sesję zdjęciową. 







Dosłownie 50 metrów dalej odkrywam restaurację chińską. Kupuję zupę kukurydzianą i warzywa w rulonach na wynos za jedyne 5$ NZ. Najedzona wsiadam do autokaru. O Boże, zmiana kierowców. Nowy ma wygląd staruszka. Prowadzi nadzwyczaj spokojnie mimo że, nie nosi  okularów. Jak to pozory czasami  mylą. Docieramy do Christchurch punktualnie. Nie ma tu żadnego dworca. Po prostu przystanek, na którym zatrzymuje się autobus. Jest ciemno. Brak jakichkolwiek ławek .Dalszy transport mam zamówiony na 11:15. Trochę się czuję nieswojo. Pasażerowie, którzy wysiadali ze mną dawno już zniknęli. Wygląda na to, że moja osoba budzi zainteresowanie przechodniów wracających z jakieś imprezy – osoba niepełnosprawna o kuli, z walizką i to w środku nocy. Pytają czy nie potrzebuję pomocy.  Dziękuję grzecznie. Jeszcze wtedy mam nadzieję, że za chwilę podjedzie zamówiony samochód. Niestety, o wyznaczonej godzinie nic nie podjeżdża. Staram się zachować spokój. Pierwsza wpadka, nie zdążyłam wydrukować rezerwacji z telefonem do shuttle bus. Dochodzi prawie północ, robię się trochę zdenerwowana. Zastanawiam się co mam robić. Ciężko mi trochę ciągnąć walizkę, aby gdzieś stąd ruszyć. Pozostało mi czekać na cud. Mija mnie kolejny przechodzień z pieskiem. Zwracam na niego uwagę, bo jest trochę pijany i bez  butów. Na nogach ma białe skarpetki. Biel nocą odbija się wyraźnie. Ja chyba również przyciągam jego uwagę. Zatrzymuje się  i pyta co tutaj robię. Opowiadam mu całą historię. Zamawia mi zwykłą taksówkę ze swojego telefonu komórkowego. Zaprasza  mnie nawet na kawę. Odmawiam – nie pójdę do obcego mężczyzny w środku nocy - pomimo, że marzy mi się kawa bardzo. Proponuje, mi, że  przyniesie kawę. Zapewnia, że taksówka przyjedzie dopiero za pół godziny. Znika. Bardzo się mylił. Taksówka podjeżdża zanim mężczyzna zdążył wrócić. Wsiadam do środka. Szkoda, że nie zdążyłam mu podziękować i pożegnać się. W gruncie rzeczy pomógł mi bardzo.  Kierowca inkasuje 35$ NZ i wysadza mnie na przy terminalu odlotów (15 $ NZ w plecy). Pomaga mi położyć walizkę na wózek.Trudno, takie rzeczy trzeba zawsze przewidzieć. 

DZIEŃ 5, 18 luty 2013 Christurch - Auckland - Rotuara 


Jest godzina 0:30. Najważniejsze, że jestem bezpieczna na lotnisku. A tu kolejna niespodzianka. Hala odlotów nieczynna do 3:00 nad ranem. Obsługa mnie kieruje do hali przylotów. Na szczęście to niedaleko. Widzę tłum ludzi. Jedni siedzą, drudzy leżą. Co jakiś czas ktoś z pracowników przechodzi i zwraca podróżnym uwagę, aby nie leżeli. Obowiązuje zakaz spania w pozycji leżącej. O dziwo nie chce mi się spać. Kryzys przychodzi około 04:00 nad ranem. Dziewczyna siedząca obok, prosi mnie o popilnowanie bagażu, ponieważ potrzebuje iść do toalety. Proszą ją o to samo. Jest z Niemiec. Przyleciała do Christchurch z Australii w poszukiwaniu pracy. W podróży jest już pięć miesięcy. Czeka do piątej rano na pierwszy autobus, który odjedzie do miasta. Punktualnie o 5:00 ruszam w kierunku terminalu odlotów. Do check in trochę za wcześnie. Idę na wczesną kawę i rogalika. O 6:00 rano odprawiam się, za chwilę serwis zabiera mnie do Gate, a następnie do samolotu. Siedzę obok starszej pani, której dzieci były w Polsce. Wymieniamy się adresami, kto wie może kiedyś  … Opuszczam wyspę południową i lecę do Auckland na wyspę północną. Kilka słów o Christchurch. Jest drugim co do wielkości miastem w Nowej Zelandii. Tutaj również można spotkać liczną Polonię. Działa nawet Stowarzyszenie Polaków w Christchurch. Ze smutnych rzeczy należy wspomnieć potężne trzęsienie ziemi, które nawiedziło miasto w lutym 2011 roku, powodując ogromne straty materialne. Zginęło wtedy wiele osób. Podobno miasto jest bardzo zielone i posiada wiele parków. Odbywa się tutaj festiwal kwiatów. Samolot przylatuje o 9:25. Asystentka, młoda Azjatka pcha mnie na wózku.  Nie za bardzo  wie gdzie ma mnie odstawić. Tłumaczę, że muszę dotrzeć na przystanek autobusu linii Orange, który zawiezie mnie do Manukau City Center, skąd odchodzi mój autobus do Rotuara o godzinie 13:15. Zostawia  mnie jak najbliżej przystanku. Na szczęście jest ławka. Zmęczenie po nieprzespanej nocy coraz bardziej daje mi się we znaki. Patrzę na zegarek, jest godzina 10:00. Bilet na autobus za 4$ NZ Manukau City Center do  mam na godzinę 11:30. Celowo rezerwowałam tak, aby mieć w zapasie 2 godziny. Zawsze tak robię. A to samolot może się spóźnić lub inne rzeczy mogą się wydarzyć. Wiem, że to było szaleństwo podróżować z bagażem publicznym autobusem. Cóż, za taksówkę musiałabym zapłacić około 40$ NZ. Nagle podjeżdża autobus nr 380, ten który mam zarezerwowany na godzinę 11:30. Jest prawie pusty. Pokazuję kierowcy bilet i pytam czy mogę jechać wcześniej. Słyszę, że „ no problem”. Proszę o pomoc z walizką. W autobusie siedzi już para w średnim wieku. Zaczynamy rozmowę. Okazuje się, że też  wysiadają na tym samym przystanku i potem jadą tym samym autobusem co ja do Rotuara. Mieszkają w Brisbone, a teraz jadą w odwiedziny do rodziny. Najbardziej boję się,  jak sobie poradzę  z przeniesieniem walizki na drugą stronę ulicy na przystanek, z którego odchodzi autobus do Rotuara. Po 40 minutach jesteśmy na miejscu. Młoda Hinduska pomaga mi z walizką. Naprawdę są wszyscy  tutaj mili. Po około pół godziny, znajoma para z autobusu podchodzi do mnie z wózkiem na kółkach, wziętym z Centrum handlowego.
Wkładają mi walizkę i w ten sposób mogę się trochę przejść, a nie siedzieć w jednym miejscu. Idę do banku, wymieniam twardą walutę na dolary NZ. Następnie robię rundkę po Centrum handlowym. Towary podobne, ceny znacznie wyższe. Przechodzę koło stolika, gdzie siedzą znajomi. Coś jedzą. Machają do mnie. Przyłączam się do nich. Kupuję sobie hamburgera i coś do picia. Do odjazdu autobusu została już niecała godzina. Idziemy na przystanek. Obserwuję mężczyznę na wózku inwalidzkim, który próbuję  bezskutecznie wjechać do autobusu, który jest niedostosowany. Mój autobus spóźnia się. Robi się  bardzo gorąco. Wreszcie nadjeżdża. Znajomi wstawiają mi z walizką. Siadam z przodu. Do przejechania 234 km.  Drzemię przez większość drogi. O godzinie 17:00 po prawie czterech godzinach jazdy  wjeżdżamy do Rotuara. Już na pierwszy rzut oka wiem, że mi się tutaj podoba. Z okien widać pełno kwiatów. Porównuję do Ciechocinka


 
Czas wysiadać. Pierwsze co mnie uderza to zapach siarki przypominający Busko Zdrój. Znajomi donoszą  mi walizkę do Informacji Turystycznej. Umówiłam się z właścicielem hostelu mailowo z Polski, że jak tylko przyjadę mam zadzwonić i on mnie odbierze. Za chwilę zjawia się Chris, bierze walizkę, wsiadam do samochodu. Podróż trwa może 2-3 minuty. Podjeżdżamy do hostelu CRASH PALACE.

Już na pierwszy rzut oka wygląda bardzo kolorowo – zewnętrzna część budynku ozdobiona graffiti.Mój pokój znajduje się na parterze. Jest duży z  własną łazienką.Wychodzi się od razu na patio.Wspólna kuchnia znajduje się w budynku głównym. Pomimo zmęczenia wyruszam do pobliskiego supermarketu, aby zrobić podstawowe zakupy. Nie jest to daleko. Miasteczko ma niską zabudowę, wszędzie podjazdy, mnóstwo sklepów z pamiątkami. Moją uwagę zwracają sklepy z biżuterią. Bardzo popularnym kamieniem jest zielony jadeit. Wszędzie widać turystów. Kilka słów o Rotuara. Miasteczko położone nad jeziorem o tej samej nazwie. Jest  ważnym ośrodkiem kultury Maorysów, znajduje się w nim jedyny maoryski teatr. ( napiszę o nich więcej w następnych odcinkach).Tak się złożyło, że w dniu wyjazdu z miasteczka odbywał się festiwal zespołów Maoryskich.Rotuara uważane jest również  za nowozelandzką stolicę zjawisk geotermalnych. Istnieje wiele gejzerów zwłaszcza gejzer Pohutu w Whakarewarewa i baseny gorącego błota zlokalizowane w centrum miasta i poza nim. Często też nazywane jest Siarkowym miastem ze względu na unoszący się w powietrzu przez 24 godziny na dobę zapach siarkowodoru. Jest  uzdrowiskiem w którym leczy się choroby reumatyczne oraz inne schorzenia związane z narządem ruchu. W parku znajduje się Polinezyjskie Spa. Praktycznie każdy hotel posiada basen z gorącą wodą termalną. 
Planuję skorzystać z gorących kąpieli jutro. Dostałam bezpłatne wejście od Hells Gate& Wai Ora Spa na zwiedzenie parku geotermalnego i skorzystanie z zabiegów. Jeszcze jedna ciekawostka.To piękne miejsce odwiedził nawet nasz słynny rodak Ignacy Paderewski podczas tournée ze swoimi koncertami po Australii i Nowej Zelandii w 1904 roku. Kolację przygotowuję we wspólnej kuchni. Wracam do pokoju, szybki prysznic i zapadam w głęboki sen. Byłam przecież w podróży ponad 24 godziny. Jutro czeka  mnie kolejny dzień pełen wrażeń.